· Łańcuch szczęścia
GŻEGŻÓŁKA (czyta):
"Łańcuch szczęścia - zaczął go pewien szkocki inżynier pan Antoni Makbomba, wielki przyjaciel Polski; ten łańcuch szczęścia już obiegł naszą kulę ziemską sześć razy; zaraz przepisz sześć razy i poślij dalej, dożyjesz sędziwych lat w dobrobycie, a jak nie posłuchasz i nie przepiszesz, to zaraz nastąpi koniec świata".
(blednie, przepisuje i przesyła prof. Bączyńskiemu)
PROF. BĄCZYŃSKI:
(dostaje epilepsji, przepisuje i przesyła Hermenegildzie Kociubińskiej)
HERMENEGILDA KOCIUBIŃSKA:
(mdleje, przepisuje i przesyła Piekielnemu Piotrusiowi)
PIEKIELNY PIOTRUŚ:
(płacze, przepisuje i przesyła Psu Fafikowi)
PIES FAFIK:
Koniec świata?
(wyje przeciągle, przepisuje i przesyła Osiołkowi Porfirionowi)
OSIOŁEK PORFIRION
(czyta, wybucha śmiechem):
Oto sposób, moi złoci,
W jaki się bawią idioci!
KONIEC ŚWIATA:
(nie następuje)
OSIOŁEK PORFIRION:
(wrzuca otrzymany plik papieru do kominkaJRaport Millera=
= i na powstałym płomieniu przyrządza sobie jajecznicę z 80 jajek ze szczypiorkiem i pieczarkami)
KURTYNA
Na górę
Dymiący piecyk
występują:
Chór Polaków
Dymiący piecyk
Osiołek Porfirion
i dzwony
CHÓR POLAKÓW:
(basem, wierszem):
My tu od wieków stoimy,
a ten piecyk wciąż dymi.
Czy to w lecie, czy też w zimie,
piecyk dymi, dymi, dymi,
ach, geopolitycznymi
racjami jesteśmy wyni* * szczeni
DYMIĄCY PIECYK:
O, biedny, biedny jam piecyk,
od wieków te same rzecy.
Od tej ściany do tej ściany
cały piec zaczarowany,
więc czy to w lecie, czy w zimie
dymem natrętnym dymię,
i nic się, ach, nic nie zmienia,
a ci Polacy modlą się i grają Szopena,
Och !
CHÓR POLAKÓW:
Cudu ! Cudu !
"Jak jarmużu bedłki", (?)
tak cudu pragnie lud.
OSIOŁEK PORFIRION
(z narzędziami):
Nic nie rozumiem. Nie ponimaju. I do not understand.
(wynosi popiół, czyści rury, czyli wykonuje kilka prostych czynności zduńskich)
PIECYK:
(przestaje dymić)
CHÓR POLAKÓW:
(natychmiast z radości pogrąża się w pijaństwo i dzwoni w dzwony)
DZWONY:
Bum-buum tedeum !
CHÓR POLAKÓW:
(konkluzja)
Nasz piecyk cudem zreperowany,
lecz Osiołek Porfirion to gość podejrzany.
(biją Porfiriona)
KURTYNA
Na górę
Nieznani mieszkańcy naszych borów
Cudze chwalicie, swego nie znacie. Pawiem narodów byłaś i papugą. Nasze społeczeństwo wie coś niecoś o wielbłądach, tapirach i nosorożcach, ale znajomość u naszego społeczeństwa fauny rodzimej jest tak nikła, że aż wstyd i wszechświatowa kompromitacja i z tego wstydu i zdenerwowania człowiek miesza uchem cukier w herbacie.
Ignoranci, drżyjcie! Cytujemy Tołłoczkę:
Ciapciuś
Nikłe, prawie że niewidoczne stworzonko (żyjątko) z gatunku ssaków obłych. Żywi się śmierdzącą padliną. Rozmnaża w miarę sił. Chłopcy i dziewczęta, nie straszcie ciapciusia swoimi dzikimi rykami, gdy ten ostatni wygrzewa się na słońcu.
Pitwa
Rodzaj Rypały
Gulbrason
Ponury, trawożerny ssak bez dowcipu i puenty.
Oksztoń-grabarz
Inaczej szakal polski. Przebywa w mrokach. Odznacza się niesłychana perfidią i hipokryzją. Jesienią ze sfermentowanych liści gruszki wysysa alkohol i pod zgubnym wpływem tego ostatniego niszczy drzewa i inne meble w salonie przyrody.
Nie rozmnaża się zupełnie.
Gżegżółka
Rodzaj królika dzikiego, krwawookiego. Bez przerwy podskakuje, co go naraża na obrażenia cielesne.
Rozmnaża się.
Pseudoświniofon krótkowłosy
Do tej chwili brak jakichkolwiek danych
Z przerażeniem do druku podał
Karakuliambro
Na górę
Zachód słońca, staw i kaczuszki
Prolog
Ja, Okocimski, urzędnik w 100 st. służbowym Ministerstwa Reform Dowolnych, zwichniętą ręką spisuję te słowa bliźnim na pożytek, sobie na zbawienie, a Tobie czytelniku "Cyrulika", ku opamiętaniu i przestrodze:
Początek, rozwinięcie i zakończenie
- Mężusiu - ćwirknęła do mnie ta słodka trucizna mojego życia, Maria Okocimska z domu Skrzydło - chciałabym żebyś wynajął letnie mieszkanie, żeby była Natura, rozumiesz, żeby kaczuszki pływały po stawie, rozumiesz, i żebym naga o słońca zachodzie mogła biegać wśród traw i ziół pachnących, jak driada.
- Dobrze - odparłem przez zaciśnięte zęby.
I pojechaliśmy. Karol, mój kuzyn, mistrz rzeźnicki, wypożyczył nam swojego tilbury, i tak, w towarzystwie mamki i siedmiorga uroczych maleństw, udaliśmy się do pobliskiego Trampolinowa.
W drodze rozchorował się Wicio, Piesio został pokąsany przez pszczoły, Kicia połknęła łyżeczkę, Klocia zgubiła kolczyki, Wacio odgryzł sobie paluszek, Buś upił się do nieprzytomności moją wódką, a Kubusia, najstarsze dziecko i dumę rodziny, opętały niebezpieczne idee. Tylko mamka Faustyna zachowała dziwną przytomność umysłu: obudziła się dopiero w Trampolinowie.
Wysiedliśmy. Poleciłem żonie zebrać maleństwa, maleństwom nie zbliżać się do konia, konia przywiązałem do nogi mamki, albowiem zwierzęta są nieobliczalne, a sam udałem się pod strzechę najbliższego wieśniaka.
- Dobrze - powiedziałem po godzinnych targach - ale jeszcze muszę naradzić się z żoną.
Dałem chustką znak, żeby przybyła.
- A gdzie staw i kaczuszki?
- Nie ma, kochanie moje, ale spójrz, jakie cudne wierzby.
- Ja chcę staw i kaczuszki.
- Ach, droga moja, widzisz, że nie ma, ale popatrz tylko na ten żuraw i na tę krówkę.
- Ja chcę staw i kaczuszki!
Cóż było robić? Wsiedliśmy do bryczki i pojechaliśmy do następnej wioski.
Och, ile szczęścia! Tuż przed plebanią szemrały trzciny na stawie, a pomiędzy trzcinami pływało siedem kaczuszek. Tyle przynajmniej naliczył Buś, matematyk.
- Oto masz, kochanie moje, staw i kaczuszki - rzekłem głosem pełnym dumy, wykonując dłonią kolisty gest godny Cezara.
- Ale ja chcę, żeby jeszcze był zachód słońca i żeby trawy i zioła wonne
- Cierpliwości, kochanie, jest dopiero w pół do drugiej.
I pokazałem jej cyferblat zegarka, którego wskazówki zawsze wskazywały w pół do drugiej.
- Ja chcę zachód słońca, ja chcę zachód słońca!
- My chcemy zachód słońca, my chcemy zachód słońca! - wrzasnęło chórem za matką siedmioro uroczych maleństw pod batutą mamki Faustyny.
Przypomniałem sobie, że w biblii Jozue robi jakieś hocki-klocki ze słońcem. Ale spróbuj pan być Jozue na stanowisku urzędnika państwowego. Wyleją! Starałem się tedy uspokoić Okocimską w sposób bardziej dostępny:
- Kochanie moje, poczekaj, niedługo będzie wieczór i słońce ta lampa świata
- Ja chcę zachód słońca, ja chcę zachód słońca
Cóż było robić? Wsiedliśmy znowu do tilbury. Ponieważ następna wioska Marszałków była oddalona od Trampolinowa o piętnaście kilometrów, obliczyliśmy z Busiem, że akurat przyjedziemy pod zachód.
I wreszcie po długich godzinach uciążliwej jazdy (dwoje dzieci w drodze zginęło, trudno, mówi się; nie powiem, żeby to było to najgorsze przy takim kryzysie) oczom naszym ukazał się Marszałków. Dachy wykładane czerwoną dachówką śmiały się radośnie, krowy wracały z pastwisk, a co najważniejsze - słońce, ta lampa świata, staczało się w dół poza borem.
- Oto masz zachód słońca - powiedziałem uszczęśliwiony.
- A gdzie staw i kaczuszki?
Zbladłem. Stawu ani kaczuszek nie było.
Wszelako tutaj, długo uśpiony obudził się we mnie mężczyzna, czyli lew. Zakasałem rękawy i gdzie popadło jąłem grzmocić Marię Okocimską z domu Skrzydło.
- To za staw, a to za kaczuszki, to za zachód słońca, a to za zioła pachnące, a to za Naturę!!! - krzyczałem rozbestwiony i nieprzytomny. A potem zacząłem dusić moje dziatki, a potem zmasakrowałem mamkę, a potem wyrwałem sobie włosy z głowy i tym sposobem, jak drugi Kornel Makuszyński, stanąłem w zachodzie słońca łysy i groźny. Nie powiem co było dalej.
Ale wiecie Wy, którzy tu wnosicie, że ta potworna postać na ławie oskarżonych, ten cień człowieka i echo obywatela, to jestem ja, Okocimski, urzędnik w 100 st. służbowym Ministerstwa Reform Dowolnych.
Aforyzm
O, życie, życie...
|