Albatros ... z lotu ptaka Albatros ... z lotu ptaka
997
BLOG

To się KUPY nie trzyma

Albatros ... z lotu ptaka Albatros ... z lotu ptaka Katastrofa smoleńska Obserwuj temat Obserwuj notkę 2

ARCHIWUM RODZINNE GERARDA K. BOR

 

Smoleńsk: Nieznana relacja oficera BOR

spisała Violetta Krasnowska-Sałustowicz

 

27-11-2010 , ostatnia aktualizacja 09-08-2011 13:25

http://polska.newsweek.pl/smolensk--nieznana-relacja-oficera-bor,68588,1,1.html

To się KUPY nie trzyma
Miejsce katastrofy pod Smoleńskiem. Fot. archiwum rodzinne Gerarda K.
 

Był jedynym funkcjonariuszem BOR na smoleńskim lotnisku w momencie upadku prezydenckiego tupolewa. Mimo to przez ponad pół roku nikt go nie przesłuchał.

Oficer Biura Ochrony Rządu Gerard K. 10 kwietnia towarzyszył polskiemu ambasadorowi w Rosji, Jerzemu Bahrowi, który czekał w Smoleńsku na przylot prezydenta RP. Oto jego relacja.

„Już z samego rana wiedzieliśmy, że pogoda na lotnisku jest nieciekawa. Mówiło się o tym m.in. podczas śniadania przy stoliku ambasadora. W mieście też było tę mgłę widać, choć nie aż tak gęstą. Ostrzegano, że aby nie zawracać samolotu do Warszawy, należałoby przygotować lotnisko zapasowe. W grę wchodziły tylko dwa: Moskwa i Mińsk.

Co się działo 10 kwietnia 2010 r.? Czytaj więcej:

Patrzyłem w trumnę prezydenta - wspomina Paweł Kowal
To było jak rzeczywistość równoległa - opowiada Paweł Graś
Pół roku po Smoleńsku - co wiemy do tej pory?

 

W drodze na lotnisko pan ambasador dzwonił z samochodu do Mińska, do ambasadora na Białorusi i do swojego zastępcy w Moskwie, prosząc o przygotowanie zapasowych lotnisk. Z tego, co wiem, w tym samym czasie, kiedy jechaliśmy na lotnisko, w Smoleńsku zastępca ambasadora w Moskwie już jechał na Wnukowo pod Moskwą. To wszystko działo się zanim "tutka" przyleciała nad Smoleńsk.

Widoczność na 60 metrów, pilot miał odlecieć

Na lotnisko przyjechaliśmy godzinę przed planowanym przylotem. Mgła była tak gęsta, że widzieliśmy tylko zarys znajdującej się przy pasie wieży kontroli lotów oddalonej od nas o sto metrów. Z minuty na minutę mgła gęstniała. Przed samą katastrofą widoczność spadła do około 50-60 metrów.

 
 
 
 
 

Przed nami przy pasie stała kolumna prezydencka. Czekaliśmy. Podszedł do nas Rosjanin z wieży kontroli lotów. Powiedział, że pogoda coraz gorsza, że raczej nie będą lądować. Czekamy, palimy papierosy. Pamiętam, jak ten Rosjanin z wieży podszedł do nas ostatni raz. Powiedział, że decyzja pilota jest taka, że zniży się i sprawdzi, czy zobaczy pas. Jeżeli nie zobaczy, odleci na któreś z lotnisk zapasowych, tam przeczeka złą pogodę i wróci.

 

Jestem zaskoczony. Bo skoro my widzimy tylko na odległość 60 metrów, to nie podejrzewam, że pilot widzi więcej. Czekamy, ale już tylko teoretycznie, bo przecież "tutka" na pewno odleci. Na lądowanie nie było pogody.

 

Tutka przejechała pas

Jest zimno, dwa stopnie, siedzimy w samochodzie, działa ogrzewanie. Nagle widzę, jak z lewej strony rusza rząd samochodów z kolumny prezydenckiej. Są dokładnie przed nami, 30-40 metrów. Nagle kolumna się zatrzymuje, z samochodów wysiadają ludzie z rosyjskiej Federalnej Służby Ochrony i nasłuchują. Coś nietypowego! Wysiadam. Czego nasłuchiwać — samolot wylądował albo nie. Potem powiedzieli, że usłyszeli wycie silnika, potężny huk i — cisza.

Mgła ma to do siebie, że trochę tłumi dźwięki. My nic nie słyszymy, ale oni się dziwnie zachowują, więc szybko wracam do samochodu. "Panie ambasadorze, coś jest nie tak". Jak dojechaliśmy do Rosjan, oni już odjeżdżali. "Co jest?" — krzyczę. "Tutka przejechała pas!". Tak powiedzieli — przejechała pas. Znaczy — nie wyhamowała.

 

Ruszyli wzdłuż lotniska, na koniec pasa, my za nimi. W pewnym momencie zatrzymali się. Powiedzieli, że teren grząski i zawrócili. Ale skoro "tutka" przejechała pas, to musi tam być! Jakoś docieramy do końca pasa. Muszą być ślady kół. Przejechaliśmy z 50 metrów po trawie. Nie ma nic, żadnego śladu. Zawracamy, wyjeżdżamy z lotniska na drogę. Tam widzimy jakbydywan ze ścinków drzewnych, mnóstwo kawałków drewna. Cała jezdnia nimi usłana. Widzimy stojących nieruchomo Rosjan. Stoją jak wryci i wpatrują się w niebo. Potem dowiedzieliśmy się, że chwilę wcześniej tuż nad ich głowami, nad jezdnią przeleciał samolot.

A my ciągle nie wiemy, co się stało. No dobrze — samolot przejechał pas. Więc na pewno upadł na brzuch, na pewno ktoś przeżył. Człowiek się spodziewał, że trzeba będzie pomagać. Tymczasem dokoła samochody pędzą każdy w inną stronę. Stanęliśmy na poboczu, tam, gdzie te ścinki drzew. Poszliśmy w jedną stronę. Nic. Jacyś ludzie mówią: nie, to tam. Jesteśmy zaskoczeni, bo miejsce, które pokazują, nie znajduje się na torze lotu. W powietrzu unosi się silny zapach paliwa. Idąc, widzimy dwa, trzy kawałki metalu. I nagle — ogon. Dwadzieścia metrów od nas. Jeszcze straż gasi ogień. Dalej widzieliśmy podwozie z wysuniętymi kołami i z kawałkiem skrzydła. I wtedy do nas dotarło, że nie ma szans...

Połączenia wymazane, Rosjanie wyganiali

Staliśmy na lekkim wzniesieniu, więc widzieliśmy skalę katastrofy. Rosjanie z kolumny musieli usłyszeć wycie silników, kiedy pilot próbował poderwać maszynę. Ale widać, że lewym skrzydłem zaczął orać ziemię. Została świeżo wyrżnięta w ziemi bruzda. Większość elementów samolotu była wbita w ziemię na 30 centymetrów. Podeszli do nas milicjanci, którzy mieli zabezpieczać pobliskie skrzyżowanie w czasie przejazdu prezydenta. Powiedzieli, że raczej nikt nie przeżył.

Zacząłem dzwonić do kolegów z BOR w Katyniu. Jeden nie odbiera, drugi nie odbiera. Dodzwoniłem się do mojej żony, która była w Katyniu i grzała się w samochodzie telewizji polskiej. "Nie daj po sobie poznać, spadła tutka, chyba nikt nie przeżył. Znajdź mi kogoś od nas, bo nie mogę się dodzwonić". Potem okazało się, że wszystkie nasze połączenia z tego czasu, z tego miejsca zniknęły z telefonów, zostały wymazane. Nie wiem dlaczego, ani przez kogo.

Żona wyszła z samochodu, dziennikarze pytają: "Wylądowali już?". "Tak, chyba tak". Nie chciała nic mówić. Spotkała funkcjonariusza BOR, dała mu telefon. Mówię mu: "Słuchaj, spadła tutka". Stoimy przy niej, nie wygląda, żeby ktoś przeżył. Rosjanie twierdzą, że na pewno nie. Pakujcie się do samochodu i przyjeżdżajcie natychmiast na lotnisko. Tam jest broń naszych, ktoś musi od nas być, bo Rosjanie już ogradzają teren". "Ale tu mamy sprzęt, rzeczy..." - protestuje kolega. Mówię: "Zrozum. Tam do was już nikt nie przyjedzie".

Podszedł do nas ubłocony i umorusany gubernator Smoleńska z ludźmi z OMONu (jednostka specjalna rosyjskiej milicji). Poprosił o listę pasażerów. Zadzwoniliśmy do Warszawy i poprosiliśmy o zweryfikowanie, kto faktycznie leciał, a kto nie. Była zmiana dwóch, trzech nazwisk. Wtedy właśnie dowiedziałem się, że choć na liście nie figurowała, na pokładzie była żona mojego dobrego kolegi, Agnieszka Węcławek. Miała lecieć jakiem, ale zamieniły się z koleżanką na Okęciu.

Omon zaczął zabezpieczać teren. A my staliśmy przy szczątkach dogasającego ogona naszej "tutki". Ciągle czuć było mocny zapach paliwa. Podeszło do nas pięciu omonowców. Zaczęli krzyczeć, że trzeba opuścić teren, bo będą go zabezpieczać. Chcieli nas przegonić, zaczęła się szarpanina. Rozumiem, że mieli rozkaz usunięcia wszystkich z miejsca katastrofy, ale to było przykre. Tacy służbiści. "To nasz samolot spadł, a nie wasz!" — krzyknąłem. "Zostaw, zostaw" — jakiś wyższy stopniem uspokoił agresywnego Rosjanina. Dopiero wtedy odpuścili i odeszli. Teren otoczono taśmą. Widziałem, że na miejscu są już koledzy, którzy przyjechali z Katynia. Nie było sensu dłużej tam stać. Nic nie mogliśmy już zrobić. Prosto z lotniska pojechaliśmy z panem ambasadorem do Katynia na mszę.”

Przesłuchanie po pół roku

W ramach polskiego śledztwa zgromadzono 90 tomów akt i przesłuchano około 400 świadków, a funkcjonariusza Biura Ochrony Rządu, który był obecny na lotnisku w Smoleńsku rankiem 10 kwietnia prokuratura przesłuchała dopiero 16 listopada. Dlaczego zwlekano tak długo? -- Prokuratorzy tak układają sobie pracę, żeby postępowanie prowadzić zgodnie z założeniami, z planem śledztwa -- odpowiada płk Zbigniew Rzepa, rzecznik Naczelnej Prokuratury Wojskowej. -- Z punktu widzenia śledztwa termin przesłuchania świadka nie ma znaczenia -- dodaje płk Rzepa.

NASZ DZIENNIK

http://www.naszdziennik.pl/polska-kraj/23361,janicki-strzela-slepakami.html

zdjęcie

Zdjęcie: R. Sobkowicz/ Nasz Dziennik Janicki strzela ślepakami Share on emailShare on facebookShare on twitterMore Sharing Services Piątek, 8 lutego 2013 (02:03) Z płk. rez. Andrzejem Pawlikowskim, szefem Biura Ochrony Rządu w latach 2006-2007, rozmawia Marcin Austyn Z przekazanych „Gazecie Wyborczej” dokumentów Biura Ochrony Rządu wynika, że wizyta Lecha Kaczyńskiego w 2007 r. w Katyniu była gorzej przygotowana i zabezpieczona niż ta z kwietnia 2010 roku. – Przede wszystkim nie chciałbym rozmawiać z panem generałem Marianem Janickim za pośrednictwem mediów. Dlatego stawiłem się 5 lutego br. na konferencji zorganizowanej na Uniwersytecie Kardynała Stefana Wyszyńskiego w Warszawie. Miałem nadzieję, że pan Janicki też tam będzie i porozmawiamy jak eksperci. To była dobra okazja i miejsce do tego, by sprawy zabezpieczenia wizyty z 2010 r. omówić w twardej, rzeczowej dyskusji, odbywającej się pomiędzy mną, jako byłym szefem BOR, i moim ówczesnym zastępcą płk. rez. Tomaszem Grudzińskim oraz obecnym szefem BOR gen. Janickim i gen. Pawłem Bielawnym, obecnie już jego byłym zastępcą. Niestety, panowie nie skorzystali z zaproszenia, a chcieliśmy pewne sprawy wyjaśnić, omówić. W takiej otwartej dyskusji można było wiele spraw wyjaśnić i wypracować szereg cennych wniosków. Byliśmy gotowi na twardą, merytoryczną debatę na temat bezpieczeństwa osób ochranianych. Generałowi Janickiemu i generałowi Bielawnemu najwyraźniej zabrakło odwagi, a teraz uprawiają trochę nieczystą grę. Nie wiem, na ile wiarygodna jest informacja, jaką podaje „GW” o tym, że gen. Janicki odtajnił teczkę z 2007 r. i przekazał te informacje dziennikarzowi. Nie wiem, na mocy jakich zapisów prawnych miałoby się to odbyć. Nie wiem też, jakiego rodzaju informacje zostały odtajnione i czy znalazły się tam informacje wrażliwe z punktu widzenia bezpieczeństwa osób ochranianych. Trzeba pamiętać, że w tego rodzaju dokumentacji mogą znajdować się też informacje o funkcjonariuszach, którzy realizowali poszczególne zadania. Być może należałoby poddać ocenie prawnej to, czy owo ujawnienie, jeśli faktycznie miało miejsce, odbyło się zgodnie z literą prawa. To jednak jest już zadanie dla prawników. W publikacji jest mowa o teczce z numerem 285, która ma zawierać opis wielu nieprawidłowości w zabezpieczeniu wizyty w Katyniu z 2007 roku. – Materiał w „GW” został napisany pod konkretnego czytelnika. Dość powiedzieć, że nawet informacje w nim zawarte są sprzeczne. A konkretnie? – Podam przykład. „GW” twierdzi, że ja, jako szef BOR, nie nadzorowałem bezpośrednio działań ochronnych, ale zaraz dodaje, iż podpisywałem dokumenty dotyczące wypłaty pieniędzy dla funkcjonariuszy, broni. To byłem zaangażowany w ten proces, czy nie? Podobnych nieprawdziwych tez jest więcej. Zresztą podczas wtorkowej konferencji na UKSW wypowiadałem się jednoznacznie na temat zabezpieczenia wizyty w Katyniu z 2007 roku. Przedstawiałem trudności, z jakimi się borykaliśmy. Zapewne nie było to zabezpieczenie perfekcyjne, ale też Rosjanie stwarzali nam pewne problemy, nie chcieli współpracować. Robiliśmy jednak wszystko, by zapewnić bezpieczeństwo osobom ochranianym. Tego nie udało się zrealizować ekipie kierowniczej BOR w 2010 roku. W teczce ma widnieć wpis określający współpracę z Rosjanami jako „nienaganną”. – Być może funkcjonariusz, który sporządzał notatkę końcową, zawarł taką ocenę. Osobiście nie mogę powiedzieć, że współpraca z Rosjanami była perfekcyjna, ale też nie mogę powiedzieć, że była naganna. Faktem jest to, że współpraca układała się ciężko, ale trzeba też zaznaczyć, że strona rosyjska, w tym szefostwo FSB, wspomagała nas. Mam tu na myśli chociażby kwestię wwozu broni służbowej przez funkcjonariuszy BOR. My taką zgodę w 2007 r. otrzymaliśmy. W 2010 roku jej nie było. Dalej „GW” wytyka, że Rosjanie nie dali nam samochodu pancernego dla prezydenta. Ale autor nie wspomniał już, że wysłaliśmy do Federacji Rosyjskiej własny sprzęt. Był tam nasz samochód pancerny i Rosjanie wyrazili na to zgodę. Widać zatem, jak wybiórczo potraktowano materiały z owej teczki i jak ten artykuł został przygotowany. Służy on wyłącznie zaatakowaniu nas i zakwestionowaniu naszych działań w 2007 roku. Zabrakło w nim chociażby tak istotnej informacji jak ta, że zapewniliśmy bezpieczeństwo panu prezydentowi, który bezpiecznie zrealizował wizytę i wrócił do kraju. Grupa rekonesansowa, która pojechała do Smoleńska przed uroczystościami w 2007 r., miała problemy ze współpracą, zablokowano BOR wstęp na lotnisko? – Były problemy i zwracałem na to uwagę. Jednak po mojej interwencji na lotnisko wjechali pirotechnicy z naszym sprzętem i we współpracy z lokalną milicją zabezpieczali miejsce pobytu pana prezydenta. Podobno pirotechnik przyleciał na godzinę przed delegacją i sprawdzał tylko miejsca w namiocie, gdzie prezydent miał jeść obiad. – Mogę tylko powiedzieć, że pirotechnik nie zajmuje się sprawdzaniem potraw. Od tego są inne osoby. Jak realizowaliście łączność, skoro Rosjanie mieli nie przydzielić BOR częstotliwości radiowej? – Nie mam obecnie dostępu do materiałów, ale o ile pamiętam, to poza pozwoleniem na wwóz i posiadanie broni, poza pozwoleniem na wwiezienie własnego sprzętu, funkcjonariusze BOR zabrali ze sobą środki łączności i jestem przekonany, że taką łączność mieli.   A zarzut, że polski samolot podczas wizyty w 2007 r. na lotnisku chronili Rosjanie i rosyjska milicja obstawiała miejsca, które odwiedzał Lech Kaczyński? – Zatem czarno na białym widać, że nasz samolot w 2007 r. był zabezpieczony przez stronę rosyjską. Tego strona polska nie miała zapewnionego w 2010 roku. Skoro wizyta w 2010 roku była tak dobrze przygotowana, to dlaczego – z tego, co wiemy – na lotnisku przed przylotem Tu-154M nie było owych rosyjskich pancernych samochodów, które miały być zabezpieczone? Gdzie była ochrona? Z informacji, jakie do nas docierają, wynika, że znajdowała się w samolocie Ił-76, który nie zdołał wylądować 10 kwietnia 2010 roku na Siewiernym. Dziękuję za rozmowę. Marcin Austyn

Artykuł opublikowany na stronie: http://www.naszdziennik.pl/polska-kraj/23361,janicki-strzela-slepakami.html

http://www.fakt.pl/BOR-strzelal-do-Rosjan-,artykuly,71943,1.html

Czy polscy oficerowie BOR-u, którzy jako pierwsi dotarli na miejsce katastrofy prezydenckiego tupolewa strzelali do Rosjan by chronić ciało prezydenta? - może to nie mieści się w głowie, ale takie rewelacje na całkiem poważnie podaje "Nasz Dziennik"

Jak donosi "Nasz Dziennik" BOR-owcy, którzy znaleźli pierwsi ciało Prezydenta strzelali, by dać znać rosyjskim funkcjonariuszom, że nie zamierzają wydać im zwłok Lecha Kaczyńskiego.

 

Funkcjonariusze BOR ciało Prezydenta znaleźli dzięki chipowi, który miałKaczyński. Od razu przykryli je swoimi marynarkami. A rosyjskie służby miały rozkaz, by szybko wywieźć ciało.

 

Teraz podobno BOR-owcy zostali zawieszeni w czynnościach za "nieautoryzowane użycie broni". Gazeta w swoim doniesieniu powołuje się na na rozmowę z jednym z funkcjonariuszy, który był uczestnikiem całego zajścia. Potwierdził on, że widoczni na nagraniu mężczyźni w garniturach, to oficerowie BOR. 

Minister Spraw Wewnętrznych i Administracji Jerzy Miller w rozmowie z TOK FM zaprzeczył doniesieniom gazety. Minister potwierdził jedynie obecność BOR-owców na miejscu katastrofy. Funkcjonariusze przekazali Rosjanom tylko wolę polskiej strony, by ciała trzech zidentyfikowanych ofiar nie wywozić ze Smoleńska do momentu, aż na miejsce nie dotrze premier Donald Tusk.

Zobacz amatorski film z miejsca katastrofy:

 

Katastrofa samolotu w Smoleńsku - film amatorski

Przesłany 14.04.2010

Zdjęcia nakręcone kilka chwil po katastrofie prezydenckiego Tupolewa 154m pod Smoleńskiem.

 

OO, Nasz Dziennik

 

 

Zakorzeniony w historii Polski i Kresów Wschodnich. Przyjaciel ludzi, zwierząt i przyrody. Wiara i miłość do Boga i Człowieka. Autorytet Jan Paweł II

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka